Do Hali przyjechaliśmy nie tylko po to, by się wysuszyć. W okolicy Jokulsarlon znajduje się wyspa Ingólfshöfði gdzie żyją maskonury. Nota bene tu właśnie dotarł pierwszy osadnik Islandzki Ingólfur Arnarson - Wiking oczywiście. Tu miał wrzucić do morza drewniane posągi swych bogów i przyrzec, że osiedli się w miejscu gdzie zostaną wyrzucone na brzeg. Wysłał swoich niewolników, aby je odszukali. Znaleźli posągi w zatoce (vik) pełnej dymów (reykja). I w tej zatoce Inólfur się osiedlił i nazwał ją zatoką dymów, czyli Reykjavikiem. Ale dość o Wikingach.
Marcin
Od lądu dzieli wyspę pas oceanu.
Płytki, przez który łatwo przejechać konno, albo dużym
samochodem 4x4. Łatwo mówić, ale trudniej wykonać, ponieważ
teren wokół wyspy, jak i sama wyspa są ścisłym rezerwatem
przyrody, do których zwykły śmiertelnik nie ma prawa wstępu.
Dlatego najprościej udać się tam na wycieczkę traktorem, do
którego podczepiona jest drewniana przyczepka mieszcząca wiele,
wiele osób.
Tak też właśnie zrobiliśmy – zapisaliśmy się na wycieczkę, wzięliśmy myszkę w teczkę i ruszyliśmy przed siebie siedząc w przyczepie ciągniętej przez traktor. Jazda, oprócz licznych wrażeń estetycznych i wizualnych, dostarcza uczestnikom wiele frajdy.
Tak też właśnie zrobiliśmy – zapisaliśmy się na wycieczkę, wzięliśmy myszkę w teczkę i ruszyliśmy przed siebie siedząc w przyczepie ciągniętej przez traktor. Jazda, oprócz licznych wrażeń estetycznych i wizualnych, dostarcza uczestnikom wiele frajdy.
Po półgodzinnej podróży, dotarliśmy do zbocza wyspy, po którym trzeba się było wdrapać, aby oczom ukazał się przepiękny widok na wzburzony ocean, islandzki ląd, czarne plaże oraz liczne ptactwo. Oprócz wielkich i małych mew, Islandia słynie z dwóch ptaków. Pierwszy gatunek to drapieżny Great Skua, który na pierwszy rzut oka wygląda trochę jak jastrząb (na drugi rzut oka widać, że zamiast ostrych szponów ma brązowe płetwy). Ma ostry, zakrzywiony dziób, potężne, wielkie skrzydła i znany jest z tego, że jest naturalnym wrogiem maskonurów. W okresie lęgowym potrafią być naprawdę bardzo niebezpieczne - lubią atakować nawet ludzi.
Drugim gatunkiem są
wspomniane wyżej maskonury (ang. Puffin, is. Lundi), nazywane
“ptasimi clownami”. I tak, jak clownów bardzo nie lubię i od
dziecka mnie przerażają, napawając bliżej nieokreślonym
wstrętem, tak puffiny stały się jednymi z moich ulubionych
zwierząt. Są prześliczne, wielkością raczej podobne do gołąbków
anieżeli do pingwinów (jak sądził Marcin). W locie są szybkie i
zwinne, natomiast siedząc na klifie wyglądają jak absolutne,
rozczulające sieroty. Patrzą w dal, tymi swoimi smutnymi oczami
przeżywając ból istnienia, a swoje czerwone płetwy dziwnym trafem
ustawiają zawsze do wewnątrz, co potęguje wrażenie ich
bezradności.
Prawdę mówiąc mieliśmy ogromne szczęście,
że udało nam się zobaczyć maskonury. Trafiliśmy na ostatni
moment, ponieważ w ten weekend odlatują na okres zimowy ostatnie
puffinowe rodzinki. Dodatkowo dopisała nam tego dnia pogoda, a –
jak już kiedyś pisałam – w ładne dni puffiny latają i nie mają
ochoty przesiadywać całego dnia na klifie. Większe szczęście
miał mój brat i Ada, którzy oglądali puffiny w deszczu i we mgle,
więc cała wyspa niemalże tonęła w maskonurach, którym można
było przypatrywać się z bliska.
Kolejnego dnia spadło na nas to, co odkładaliśmy od wieków. Musieliśmy poczynić naszą powinność i załatwić raz na zawsze sprawę z Błękitną Strzałą. Pojechaliśmy do Hofn, popchnęliśmy Forda ulicami miasteczka pokonując dystans od mechanika to punktu złomowania i zostawiliśmy tam całe nasze nieszczęście. Był smutek, liczne złożeczenia, trochę kopniaków, były niemalże łzy. Nie posiadamy jednak żadnych zdjęć z tamtego wydarzenia. Postanowiliśmy przeżyć naszą żałobę sami i w cichości naszych serc. Nawet Krzysiek, który odgrażał się, że rozbije Strzale wszystkie szyby jakimś prętem, uznał, że odezwało się w nim sumienie, więc chyba nie jest w stanie wyrządzić jej żadnej krzywdy.
Jeszcze tej samej nocy, los postanowił zrekompensować nam wszystkie smutki zsyłając na nas ALARM ZORZOWY ! Jesień na Islandii oficjalnie się zaczęła, na północy przewidują burze śnieżne od piątku do niedzieli, farmerzy panikują i w popłochu organizują natychmiastowe akcje spędzania owiec z pastwisk (w zeszłym roku zima przyszła na Islandię w ciagu jednej nocy, zasypując śniegiem w północnej Islandii około 300 tysięcy owiec), więc i zorza uznała, że ma prawo się już pokazać.
Wieczór w Musakocie. Ja śpię na podłodze, Krzysiek pisze (łamane na: “usiłuje pisać”) licencjat, Marcin zgarnia wszystkie swoje manatki (kolejnego dnia mamy ruszać w dalszą drogę), a tu nagle wpada do Musakota Ada i jak w amoku krzyczy: “AALARM ZOORZOOWY!”. Więc wypadamy wszyscy na dwór, a naszym oczom ukazuje się ONA. Piękna, absolutnie magiczna, mieniąca się i nieporównywalna z niczym innym. Nikt z nas się nie spodziewał, że będąc latem na Islandii, będziemy mogli oglądać zorzę. Teraz, każdej nocy wypatrujemy kolejnej. Pozostało nam dziewięć, już tylko dziewięć islandzkich nocy...może jeszcze na jakąś trafimy.
Następnego ranka, czyli 28.08, pożegnaliśmy Hali oraz wszystkich jej pracowników. Zebraliśmy nasze rzeczy – wyszło w sumie 3 plecaki. I tak obładowani przemieszczamy się południowym wybrzeżem z powrotem do Reykjaviku.
Wkrótce napiszemy więcej, ale póki co idziemy jeść islandzką zupę.
Stefka